Odkąd pamiętam, fascynowały mnie samochody. I jazda nimi. Nawet jako bardzo małe dziecko. Spałem spokojnie póki trwała podróż, gdy tylko samochód zatrzymywał się na światłach, od razu zaczynałem płakać. Intrygowały mnie ich kształty, detale. Z czasem intrygować zaczęła mnie także prędkość i fakt, że przemieszczanie się samochodem daje niezwykłe poczucie wolności. Zbierałem wszelką dostępna literaturę, kolekcjonowałem modele, do znudzenia ciągałem swoich rodziców po wszelkich wystawach i muzeach związanych z tematem motoryzacji, co pod koniec lat 80-tych, w chylącym się ku upadkowi PRLu nie było zajeciem ani łatwym ani zbyt ciekawym. Mimo tego dekadę później byłem już nastoletnim, samobieżnym periodykiem. Z kolegami z podstawówki, przerzucaliśmy się informacjami „ile wyciąga” danym model, podpierając naszą encyklopedyczną wiedzę źródłami tak specjalistycznymi, jak np. obrazki z gumy „turbo”. Jak przystało na nastoletnich ekspertów, należało tez wiedzieć jak najwięcej o sporcie motorowym. A konkretnie o rajdach. Formuła jeden wydawała mi się zbyt odległa. Wiedziałem oczywiście o pojedynku Prost-Senna, ale to rajdy działały na wyobraźnię. Tym bardziej, że samochody rajdowe musiały mieć swoje drogowe odpowiedniki, a spotkanie ich na ulicy było przeżyciem podobnym, do wpadnięcia na Batmana podczas przechadzki do super-samu. Każdy, zainteresowany tematem, wiedział że gdy minie go Lancia Delta Integrale, albo Toyota Celica GT-4, jest to wydarzenie równie ważne dla ludzkości co lądowanie UFO w centrum miasta. Już same nazwy tych aut były niezwykłe niczym imiona kochanek Jamesa Bonda. Tym bardziej że nasi rodzice w większości jeździli wtedy maluchami – Łada Samara oznaczała, że jej właściciel to łebski cwaniak zarabiający w „dolcach”.
I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem w sportowych wiadomościach niebieskiego sedana z trzema żółtymi piątkami na boku, który agresywnie wjechał na terytorium zajmowane dotąd przez moich bohaterów, wygrywając rajd Nowej Zelandii . Razem z rówieśnikami byliśmy oburzeni, to był zamach stanu, nie mieściło nam się to w głowie. Wtedy usłyszałem po raz pierwszy nazwę Subaru. A potem usłyszałem jego dźwięk. Byłem ugotowany na zawsze. Złowieszczy bulgot doładowanego silnika bokser ponownie dał fanom ten sam dreszcz, który kiedyś dawała im „fałszóstka” Lancii Startos czy rzędowa piątka Audi quattro. Subaru było niczym szarżująca husaria, nie trzeba go było go widzieć, żeby wiedzieć że nadciąga. Potem wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Nowy model czyli Subaru Impreza Turbo, jeździł tak jak się nazywał, agresywnie i niespodziewanie, a w rękach faceta którego zwano „latającym szkotem” zdeklasował konkurencję. W ciągu trzech lat z rzędu zdobył trzy mistrzostwa świata konstruktorów, a fani oszaleli na jego punkcie, nie zależnie czy pojawiał się na odcinku specjalnym prowadzony przez Hołowczyca, czy wystrzelał spod świateł w centrum Warszawy. Mnie fascynowała tez swoista dwoistość tego modelu. Z pozoru był zwykłym sedanem, którym kanadyjskie mamuśki odwiozą dzieci do szkoły nawet w czasie burzy śnieżnej. Wystarczyło jednak dodać mu przerysowany spojler, wloty na masce i aluminiowe felgi z szerokimi oponami by stał się czymś wyjątkowym i pożądanym, na widok czego każdy siedmiolatek wytrzeszczał oczy i śliniąc się szeptał pod nosem „prawdziwa rajdówka”! Impreza w pewnym sensie przeniosła w lata 90te ducha pierwszego Forda Mustanga. Taniego, wielkoseryjnego, niepozornego pojazdu, który za sprawą upodobań i zasobności portfela kupującego, zmieniał się w dzikiego, pobudzającego wyobraźnię musclecara.
Pamiętam, gdy pierwszy raz było mi dane poprowadzić Imprezę, miałem wtedy 22 lata i był to samochód mojego znajomego. Biały, przed liftowy sedan z 1997 roku, na 17 z nowszego modelu WRX i z szortszifterem pozwalającym zmieniać biegi w ułamku sekundy. Wtedy doświadczyłem na własnej skórze co znaczy powtarzane jak mantra zdanie pasjonatów, że „impreza trzyma się drogi jak tramwaj szyn” a manewr wyprzedzania zajmuje mniej czasu niż włączenie kierunkowskazu w większości samochodów. Pamiętam, że przez dwa tygodnie nie byłem w stanie mówić o niczym innym. Jeśli dźwięk silnika, który usłyszałem w telewizji jakieś dziesięć lat wcześniej był pierwszym lekkim hajem eksperymentującego z trawką nastolatka, teraz stałem się beznadziejnie uzależnionym heroinistą, dla którego nie ma nadziei na wyzdrowienie. Musiałem mieć to auto! Cztery lata później dopiąłem swego. Kupiłem niebieskiego sedana w wersji GT z 99 roku. Kochałem ten wóz, przez cztery lata zjeździłem nim służbowo Polskę wzdłuż i wszerz i niezależnie w którym zakątku kraju się znalazłem, zawsze napotykał pasjonatów, którzy czerpali radość z samego tylko patrzenia na to auto. Potem nadszedł moment w którym okoliczności zmusiły mnie do rozstania się z Subaru. Kilka lat jeździłem różnymi „zwykłymi” samochodami. Impreza zaczęła się starzeć, przez co tanieć i być bardziej dostępna dla mas. Za kierownicą tego modelu zaczęło zasiadać coraz więcej młodych ludzi ubranych w dresowe spodnie z lampasami i czapkę z daszkiem, kręcących bączki na każdym wolnym skrawku parkingu pod hipermarketem. Nie winię ich, też chcieli poczuć odrobine magii symetrycznego napędu na cztery koła i mocy silnika turbo. Nie mniej to przez nich, jeżdżenie imprezą zaczęło być w złym tonie. Jeśli miałeś niebieskiego sedana na złotych kołach, musiałeś być dresem, który nie potrafi sklecić zdania bez użycia słowa określającego najstarszy zawód świata w miejscu znaków interpunkcyjnych.
Ja jednak miałem to gdzieś. Przyszedł ten moment kiedy zacząłem się rozglądać za kolejnym samochodem do jazdy na co dzień. Rozsądek podpowiadał że powinno to być kombi w dizlu z bawarskim rodowodem, albo japońska limuzyna z automatem, żeby lepiej stało mi się w korkach. W końcu klamka zapadła, a znajomy mechanik całą drogę pukał się w czoło gdy jechaliśmy do Kotliny Kłodzkiej obejrzeć niebieskie Subaru na złotych felgach. Oczywiście kupiłem je. Miało 19 lat i nie było idealne, ale jak ocenili je eksperci z warsztatu zajmującego się samochodami spod znaku plejad, „jak na swój wiek w zaskakująco dobrym stanie”. Jeżdżenie nim z logicznego punktu widzenia jest, ujmując to delikatnie, trudne – nigdzie nie da się dotrzeć dyskretnie, za sprawą sportowego wydechu i syczącego niczym świstak w czasie godów blowoffa, dłuższe podróże autostradą przywodzą na myśl hałas rodem z rolniczej awionetki, wnętrze pozbawione jest uchwytów na kubki, spalanie można porównać do elektrociepłowni w okresie zimowym a wszyscy pochodzący z Poznania znajomi mówią ci że „ten samochód jest jakiś taki penerski”, cokolwiek to znaczy. Ale dla mnie to wszystko schodzi na drugi plan. Kiedy wyjeżdżasz na pustą, kręta drogę samochód przenosi się w inny wymiar. Stajesz się Colinem Mc Burnsem i z pietyzmem starasz się trafić w szczyt zakrętu, by wyjść z niego na pełnym ogniu i teleportować się w kierunku zachodzącego słońca. Nic wtedy nie ma znaczenia, tylko ty, droga i maszyna z twoich marzeń. Nawet jeśli są to marzenia czternastolatka. Aha i jeszcze jedno. Zawsze wkurzasz wszystkich pasjonatów motoryzacji, którzy gdzieś głęboko noszą skrywane uczucie zazdrości. Niezależnie czy mieli taki wóz czy zawsze chcieli mieć.