Jak próbowałem zaprzyjaźnić się z Adasiem – Opel Adam

Ostatnio zdarzyło mi się wracać do domu późnym wieczorem, a że było zimno i do pokonania kilka kilometrów zdecydowałem się na skorzystanie z aplikacji przewoźnika osób. Po kilku minutach wsiadłem do koreańskiego kombi, a kierowca zatwierdził w komórce trasę wyznaczoną przez GPS. Ruszyliśmy i niemal natychmiast zorientowałem się,  że jedziemy w przeciwnym kierunku od naszego celu, bo globalny system lokalizacji nie jest w stanie ocenić skąd przyjechał, dokąd jedzie i gdzie się podziały cztery strony świata. I tak zwiedzając, chcąc nie chcąc, zaułki szeregowej części Wilanowa zacząłem się zastanawiać jak to jest. Amerykańska Armia może przy pomocy tego samego GPSu skierować rakietę Tomahawk wprost na naradę Al-kaidy gdzieś na pustkowiach Afganistanu z dokładnością do 10 metrów. A w cywilnym użyciu to chłam, który dokładnie wie jedynie gdzie już był, ale nie koniecznie dokąd zmierza. Wiele jest na świecie rzeczy, które pozornie są takie same lub pełnia tą samą funkcję, ale gdy przyjrzeć się im uważniej okazuje się że nic nie zastąpi oryginału. Tak jest np. z Wieżą Eiffela. Oprócz tej paryskiej stoi ona też w Las Vegas i Chinach. Jednak jestem przekonany że tłum turystów z selfie stickiem jest tam raczej ograniczony. Niby to samo, ale jednak nie.

I tak docieram do bohatera dzisiejszego testu czyli Opla Adama. To małe, lifestajlowe, miejskie autko, modne niczym najnowsze dodatki od projektanta. Liczba kombinacji kolorystycznych idzie w dziesiątki tysięcy, by przyciągnąć uwagę mieszczuchów co to lubią kompostowalne jeansy i butikowe restauracje. Samochód ma żywiołowy wygląd. Uśmiechnięty przód, charakterystyczne detale wersji Rocks, razem z dwukolorowym nadwoziem i lakierowanymi felgami mogą się podobać i nie zwiastują nudy. Ten pstrokaty wózek powinien się raczej nazywać Adaś, a nie Adam.

Sam wygląd wnętrza jest za to zbyt przekombinowany. Za dużo tu faktur, kształtów i kolorów. Po za tym Opel dziwnie rozumie filozofię czerpania z własnej przeszłości. Lewarek zmiany biegów i interface pseudo eko komputera pokładowego żywcem z Astry III, to nie styl „retro“.Znaleziono jednak sposób genialny zarówno w swym skomplikowaniu jak i prostocie zarazem, by rozwiązać problem podstarzałych zegarów. W samochodzie zamontowano kolumnę kierowniczą regulowaną w dwóch płaszczyznach i fotele z regulacja wysokości co zasługuje na pochwałę. Mało tego, zadbano o to by osoba o wzroście 180 cm nie była w stanie znaleźć ustawienia innego niż takie, w którym wieniec kierownicy zasłania instrumenty na desce. Można się wygodnie rozsiąść ale nie da się patrzeć na prędkościomierz. Czapki z głów.

Jeśli podróżujesz tym autem we dwójkę, samochód okaże się wyjątkowo przestronny. Linia dachu jest poprowadzona dosyć wysoko, a we wspomnianej wersji, zamontowano w nim dodatkowo płócienny, składany dach. Miejsca nad głową jest wystarczająco, a gdy jest otwarty można się poczuć prawie jak w kabriolecie. Dosyć głęboka deska sprawia, że przednia szyba jest na tyle daleko by dało się poczuć przestrzeń. Natomiast tylne siedzenia są kompletnie umowne, podobnie jak bagażnik. Po ich złożeniu jakiś jest.

Opel sprzedaje wersje Rocks jako mini Crossovera, przez co ma ona nieco podniesione zawieszenie. Dobrze tłumi nierówności i dzięki wygodnym fotelom komfort jazdy jest wysoki, a mimo to na krętej drodze pozostaje pewny w prowadzeniu. Uczciwy kompromis między wygodą i właściwościami trakcyjnymi. Ma też elektryczne wspomaganie kierownicy, przydatne w manewrowaniu. I dobrze bo będziemy przy tym duuużo kręcić. Zszokował mnie fakt, że samochód długości dwuosobowego kajaka potrzebuje do zawrócenia niemal takiej samej przestrzeni co większość limuzyn klasy wyższej.

Pod maską zamontowany był silnik 1.2 o mocy 70 koni i niestety nie jest on ani żwawy, ani oszczędny. Kolejny szok przy tak niewielkim aucie. Niestety masa robi swoje – 1110 kg. Na autostradzie da się go rozpędzić do jakiejś prędkości, ale wtedy hałas generowany przez płócienny dach daje się we znaki. Także jakość jest dyskusyjna. Co prawda Opel ciągle reklamuje swoją „niemieckość“ pod tym względem, ale do niedawna to Amerykanie z GM pociągali za sznurki a obecnie zastąpili ich Francuzi. Z Peugeot. Jeżdżąc tym autem nie da się oprzeć wrażeniu, że wnętrze zrobiono z wytłoczek po czekoladkach, zaś nadwozie z sera i cebuli. A wszystko pokryli perłowym lakierem i skórą z węża… strażackiego, dla niepoznaki.

Te wszystkie mankamenty można by oczywiście wybaczyć Adasiowi, gdyby faktycznie był czymś wyjątkowym. Ale nie jest. To wieża Eiffela w Chinach i GPS kierowcy ubera. Auto oparto bowiem na konstrukcji bestselerowego Fiata 500, który ma własny styl podparty wspaniałą historią oraz niepodważalny włoski urok i sznyt. Adaś nie ma z nim szans, tym bardziej na jego własnym podwórku czyli w segmencie miejskich aut premium. Jest jak halowy trampek zrobiony z włoskiego mokasyna ze skóry. A potem przerobiony na but do trekkingu. W efekcie może i jest modny, ale raczej nie będzie tak wygodny jak oryginał. A już na pewno nie sprawi, że poczujecie się wyjątkowi.