Prawdopodobnie najwspanialszy samochód na świecie – Łada 2106

Felieton

Zastanawialiście się kiedyś jaki jest najwspanialszy samochód na świecie? Nie mam na myśli najszybszego czy najdroższego. Najwspanialszy w sensie spełnienia wszystkich waszych oczekiwań, których lista będzie długa niczym kolejka na parking centrum handlowego w handlową niedzielę. Co się zatem powinno na niej znaleźć? Jakie to cechy? Cóż, ponieważ żyjemy w Polsce, a nie w Abu Dhabi podstawowym warunkiem uniwersalnej wspaniałości, który zadowoli wszystkich będzie cena. Taki samochód powinien być tani. I nie mam tu na myśli taniości na poziomie koreańskich producentów, oferujących więcej za mniej. Ani nawet na poziomie Taty Nano, najtańszego samochodu na świecie. Chodzi mi raczej o taniość na poziomie barszczu. Powiedzmy beczki barszczu. Jakieś 1000 złotych. To byłaby uczciwa cena. Idąc dalej tym tropem taki wóz, powinien być nie tylko tani w zakupie, ale i w utrzymaniu. Koszt serwisu na poziomie wartości worka kartofli. To by było coś. Co jeszcze? Powinien być przy tym trwały, nie psuć się, działać bez zarzutu w kążda pogodę, nie zależnie czy to saharyjski upał czy syberyjska zima. Powinien być prosty w obsłudze, absolutnie nie przekombinowany. Bardziej jak śrubokręt. Albo młotek. Na pewno nie jak smartfon albo iDrive w BMW.

Do tego przestronny, najlepiej czterodrzwiowy, by łatwo dało się do niego wsiąść i bez problemu przewieźć kilka osób. Z dużym bagażnikiem i widocznością we wszystkich kierunkach niczym w akwarium. Wrażenia z jazdy tez powinny spełniać oczekiwania najbardziej wymagających. A zatem silnik z przodu, napęd na tył i niezależne zawieszenie wszystkich kół. No i powinien się podobać. Albo nawet bardziej. W końcu jedni lubią trash metal, a inni disco polo. Rzecz gustu. Taka maszyna musiałaby wznosić się na poziom transcendencji. Wzbudzać zazdrość, ale nie zawiść. Jadąc Lamborghini, wzbudzacie zawiść. Ludzie wam zazdroszczą owszem, ale samochodu. Kochają Lambo, ale was w wyobraźni widzą dyndających na haku niczym Janosik. A mi chodzi o zazdrość budząca sympatię, w wyniku której każdy chciałby być nie tylko na waszym miejscu kierowcy, ale być po prostu wami. Dlatego, że wtedy też byłby w stanie wybrać takie świetne auto. I to nie zależnie od wieku, płci, wyznania czy upodobań seksualnych. Żeby nawet szalikowcy pokazywali wam skierowany w górę kciuk, a kobiety mijane na ulicy rzucały w was majtkami. Wszystko to brzmi absurdalnie, bo to cechy, które w zasadzie się wykluczają. Ale czy na pewno? Moim zdaniem istnieje takie auto. Ba, nawet kiedyś je miałem, a w zasadzie jedną trzecią. Gotowi?

To „żiguli“ czyli Łada 2106. Niespodzianka?

Kiedyś planowałem z dwoma kumplami wybrać się na Złombol, charytatywny rajd samochodów z czasów PRL. Nasz wybór padł właśnie na „żiguli“, dokładnie model 21061. Czyli lepszą wersję 2106 z silnikiem 1600, tyle że z gorszym silnikiem 1500. Przez kilka miesięcy przygotowywaliśmy auto, by ostatecznie nie wziąć udziału w planowanej imprezie, w wyniku, nazwijmy rzecz po imieniu, trudności obiektywnych. Został nam jednak samochód. A jazda nim przeszła najśmielsze oczekiwania każdego z nas. A oto dlaczego.

Po pierwsze primo, cena. Beczka barszczu w zakupie, a Łada była na chodzie i z wejścia zrobiła trasę Toruń-Warszawa w środku zimy. Ponieważ miała przejechać kilka tysięcy kilometrów i tak zdecydowaliśmy się na kapitalny remont silnika, który kosztował mniej niż pizza oraz fajki skonsumowane podczas jego trwania. A to z kolei świadczy o prostocie konstrukcji, skoro trzech amatorów dało radę rozebrać i złożyć do kupy ten samochód tak żeby działał. I nawet nie zostało nam zbyt wiele nie potrzebnych części.

Po drugie secundo, to co najlepsze. Podczas kilometrów przejechanych w celu dotarcia silnika, szybko dotarło do nas, że będąc za kierownicą tego auta przestaje istnieć pojęcie agresji na drodze. Każdy cię wpuszcza, ustępuje ci pierwszeństwa, a na wszystkich światłach zdobywasz nowych znajomych, którzy dzielą się z tobą zawartością ich drzewa genealogicznego . Okazuje się przecież, że w Polsce każdy miał w rodzinie kogoś kto jeździł Ładą, która w nie tak odległej galaktyce PRLu uchodziła za symbol statusu i sukcesu. Teksty w stylu „Moja babcia…“, „mój wujek…“, „pierwsze wakacje nad morzem…“ itp itd na każdym skrzyżowaniu. Wszyscy się uśmiechają, klaszczą, robią fotki. Krótko mówiąc valium na kołach na marszu równości. Najbardziej fascynujące miało jednak dopiero nadejść.

Wypuszczając się wieczorem na powolny objazd miasta, czyli POM, wystarczyło zaparkować pod pierwszym lepszym lokalem, by po chwili pojawiła się jakaś dziewczyna prosząca was o przejażdżkę. Albo trzy. Dziewczyny, nie przejażdżki. To pierwszy samochód jaki widziałem, wyposażony seryjnie w opcję, za którą Borat z pewnością oddałby mankini – „pussymagnet“. I to bardzo silny, choć nie mam pojęcia, gdzie go zamontowano. Niesamowite jest, że żaden inny samochód, nowy, drogi, sportowy, luksusowy itd, nie wzbudziłby w ludziach tak pozytywnych emocji, co rozpadająca się Łada z początku lat osiemdziesiątych z pluszowymi kostkami na lusterku. Osobiście przyznam, zawsze gardziłem radziecką motoryzacją. Dzieło Włochów z lat 60-tych, pełne delikatności i finezji. czyli FIAT 124, przeżyło za sprawą ruskich własną śmierć, by jako siermiężne zombi na czterech kołach, być produkowane po dziś dzień gdzieś w Egipcie. Dla mnie zakup „żiguli“ był bardziej żartem niż inwestycją. Samochód jest wolny, sporo pali, a ustawienie foteli w wygodnej pozycji dla kogoś o wzroście bardziej niż średnim jest nie wykonalne. Do tego nie ma wspomagania, łatwo zalać świece gdy przesadzi się ze ssaniem, a bezpieczeństwo czynne to pojęcie, przez które Rosjanie zapewne rozumieją atak nuklearny.

To jednak przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. gdy ludzie kochają cię tylko za to, że dajesz im szansę popaść w sentymentalizm. Po prostu jeżdżąc po mieście prawdopodobnie najwspanialszym samochodem na świecie.